Tym razem opowiem o wydarzeniach sprzed 72 lat.
Warto się tym podzielić, ponieważ wydarzenie to miało miejsce w okolicznościach iście niezwykłych. Sama data o tym świadczy: był to sierpień 1942 roku. A więc w środkowym okresie II Wojny Światowej i okropnej niemieckiej okupacji. Rodzina nasza żyła w stałym napięciu i obawie, czy kogoś nie zaaresztują i nie zamordują w obozie koncentracyjnym. Czy nas nie wysiedlą albo nie wywiozą do Niemiec na roboty, czy ktoś nie zginie na wojnie. A do tego wszystkiego towarzyszyła nam wciąż wojenno-okupacyjna bieda. Nie było mowy o żadnym prezencie czy okolicznościowej uroczystości.
Białe komunijne ubranko, w którym prezentuję się na załączonej fotografii, było… pożyczone. I żeby było jeszcze bardziej skomplikowanie, to spowiedź święta i Pierwsza Komunia Święta wypadały akurat w dniach przeprowadzki. Niemcy wyrzucali nas z naszego własnego domu. Na szczęście nie było to wysiedlenie. Wszystkie nasze ruchomości mogliśmy zabrać. Nowe zastępcze lokum, o które wystarali się rodzice, znajdowało się daleko od rodzinnego miasta – Sosnowca, w niewielkiej wsi, a właściwie w osadzie przyfabrycznej w Zabrzu koło Dąbrowy Górniczej. Jechało się tam tramwajem około godzinę, potem trzeba było przejść jeszcze 3 kilometry pieszo. Istna wyprawa! Niełatwa. Zwłaszcza że trzeba było ją przemierzyć kilka razy dziennie (dla ojca do pracy i z powrotem).
Moja spowiedź była wyznaczona na południe w dniu przeprowadzki. Poprosiłem więc księdza proboszcza o spowiedź w godzinach porannych. Wyspowiadał mnie niezwłocznie, lecz nie w konfesjonale, ale w zakrystii, przy krzesełku. Nie bardzo wtedy wiedziałem, dlaczego w taki sposób się ona odbyła. Prawdopodobnie chodziło o to, by nadać Sakramentowi Pojednania - do którego przystępowałem po raz pierwszy – miłego, wręcz rodzinnego charakteru. Na koniec kapłan przytulił mnie serdecznie, tak po ojcowsku. Życzył mi wszystkiego najlepszego i oczywiście trwałej poprawy z wszystkich grzechów. Idź w pokoju i nie grzesz więcej
– usłyszałem. Tak przecież powiedział sam Pan Jezus! Wszystko to sprawiło, że doznałem niezwykle miłego uczucia oczyszczenia z wszystkich win i wielkiej radości ze stanu bezgrzeszności. Spowiedź tę tak mocno przeżyłem, jak nigdy już potem w życiu.
A potem mogłem wrócić do domu. Takiego domu – nie domu, bo właśnie kończyło się ładowanie na samochód całego naszego dobytku… I mieliśmy być wywiezieni w obce miejsce nie wiadomo na jak długo. Może na zawsze?
Myśli te wywoływały niemiłe uczucia w moim młodym sercu. Z wielkim trudem hamowałem nienawiść do Hitlera i hitlerowców…
Pojechaliśmy z mamą do nowego miejsca zamieszkania w Zagórzu. Był tam istny rozgardiasz i zamieszanie związane z wyładunkiem naszych rzeczy i zagospodarowywaniem nowego siedliska, w którym mieliśmy zamieszkać.
Następnego dnia rano pojechaliśmy z powrotem do Sosnowca, do parafii św. Tomasza, gdzie miałem po raz pierwszy przystąpić do Stołu Pańskiego. Cała uroczystość była cicha i skromna. Odbyła się w bocznym ołtarzu Matki Bożej. Prowadził ją ksiądz proboszcz, który wcześniej przygotowywał nas do tego niezapomnianego dnia. Były tam tylko dzieci pierwszokomunijne i najbliższa rodzina. Wszyscy bardzo mocno modliliśmy się o rychłe zakończenie wojny i szczęśliwe jej przetrwanie.
W czasie uroczystości zasłabłem. Chyba dlatego, że byłem po prostu głodny. Post eucharystyczny był wówczas bardziej surowy i rygorystyczny niż dziś. Komunię Świętą przyjmowało się na czczo, a ja miałem jeszcze za sobą męczącą podróż do Sosnowca…
Po uroczystości można było zjeść śniadanie. Ale to nie było takie proste. Nie mieliśmy tam już przecież domu. Na szczęście zaprosili nas do siebie dawni sąsiedzi. Po krótkim odpoczynku, w pośpiechu, wyskoczyliśmy do fotografa, a potem wyruszyliśmy w drogę do domu, do Zagórza. Na następną część przeprowadzki i do bałaganu. Czekało nas bowiem dalsze sprzątanie i urządzanie się.
Tata pocieszał mnie, że Pierwsza Komunia Święta w warunkach tak niezwykłych pozostanie mi na długo w pamięci. Chciałem, by tak było… Pamiętam też, że świecę komunijną dostałem w „spadku” po starszych braciach. A że byłem najmłodszy postanowiliśmy po mojej uroczystości ofiarować ją Panu Bogu.
Stało się to w sąsiedniej wiosce, która nazywała się Gołonóg. Był tam piękny barokowy kościół – istna perełka architektury Zagłębia Dąbrowskiego. Widoczny z daleka, ładnie położony na wzniesieniu, skąd rozciągała się piękna panorama Zagłębia, przepleciona lasami, jeziorem Pogoria i polami, ale również wyłaniającymi się z oddali fabrycznymi kominami i wieżami wyciągowymi pobliskich kopalń. Przy dobrej pogodzie wyłaniało się na horyzoncie pasmo gór beskidzkich. Nazwa Gołonóg powstała z legendy o pewnym pokutującym grzeszniku. W tamtejszym kościele znajduje się łaskami słynący obraz świętego Antoniego, czczony przez miejscową ludność i przyjezdnych.
W którąś niedzielę po południu wybraliśmy się tam z ojcem. Pomodliliśmy się do Dobrego Świętego (w wiadomej sprawie) i kiedy już wychodziliśmy, do świątyni wszedł Niemiec w czarnym mundurze. Rozejrzał się dookoła uważnie, a kiedy upewnił się, że nikogo w niej nie ma, ukląkł i zaczął się modlić. To było dla mnie niezwykłe doświadczenie. Wiadomo było, jaki był stosunek hitlerowców do Pana Boga i Kościoła. Może zaszedł tam za sprawą naszej modlitwy? Kołatała nam w głowach nieśmiała myśl…
Czy św. Antoni pomógł naszej rodzinie? Zapewne tak, bo choć ostatnie lata okupacji nie były łatwe, to jednak ominęło nas to, co najgorsze. Nikt z nas – mimo wojennej zawieruchy – nie stracił życia. A to było przecież najważniejsze.
Po wojnie wróciliśmy szczęśliwie do Sosnowca, do naszego ocalałego domu. A moja wojenna Pierwsza Komunia Święta, połączona z zamieszaniem spowodowanym nagłą przeprowadzką, zapadła mi głęboko w pamięć. Choć minęło tyle lat, do dzisiaj pamiętam niemal każdy szczegół tego wyjątkowego dnia. Da Bóg, to i do końca moich dni tego nie zapomnę…
Patrz też: